O autobusach tylko wspomnę, że ostatnio w jednym zostałam zmuszona do śpiewania hymnu narodowego przez bardzo miłą Panią, która bardzo wnikliwie dociekała, jaka jest przyczyna tego, że mam żółte włosy i jasną skórę. Zadała też bardzo logiczne pewnie dla większości społeczeństwa pytanie o cel przyjazdu do pracy do Indii, skoro w Europie jest więcej pracy.
Wracając do tematu, czyli do indyjskich pociągów. Najpierw wizualizacji: oto sufit (wersja bez klimatyzacji):
Zdjęcia lokomotywy niestety nie mam, ale zapewniam, że wygląda równie archaicznie, jak wiele naszych. Wygląd zdecydowanie nie zachwyca, a jak jest z poziomem komfortu podróżowania?
PKP VS. Indian Railways
Poniżej krótkie, subiektywne pociągów polskich i indyjskich w ośmiu kategoriach:
- Punktualność: jakie jest PKP, każdy wie. Indyjskie pociągi, przynajmniej te, którym jechałam, są punktualne, a nawet przyjeżdżają wcześniej, co było dla mnie dość dużym zaskoczeniem.
- Czystość: bałagan tu i tu. W okolicach Jaipuru piasek wszędzie, bo pustynia. Pewna Pani przez pół godziny nie mogła zrozumieć, czemu uparcie trzymam papierowy kubeczek po herbacie w ręce, zamiast wyrzucić go za okno lub na podłogę (śmietników nie ma). Pewne instynkty są na szczęście jeszcze dość silne we mnie 🙂
- Peron. Polska: nikt nie wie, gdzie będzie który wagon. Indie: są wyświetlacze, które o tym informują. Bezbłędnie!
- Kupno biletów: kolejki do kas tu i tu. Poziom komplikacji dla cudzoziemców: w Indiach przerasta mnie to tylko trochę, w Polsce jest chyba gorzej. W Indiach turyści mają przynajmniej (prawie) osobną kasę:
- Okna: nieszczelne w obu przypadkach. W Indiach mają wagony z klimatyzacją, ale jeszcze nie wiem, jak działają. Dam znać w lecie, o ile przeżyję. Zimą kuszetki zimne w obu przypadkach, ale tu przynajmniej nie obiecują, że będą grzali.
- Prędkość: biorąc pod uwagę, że z Gdańska do Zakopanego jedzie się 12h, a jest to ponad 700 km, zaś tu trasę Jaipur – Jaisalmer, 613 km, pokonuje się w 11 godzin, to nie będę komentować. Nie wspomnę też, ile trwa pokonanie trasy Tokyo – Osaka (520km), bo jest mi zbyt smutno.
- Program rozrywkowy: w Polsce: brak. W Indiach muzyka tradycyjna oraz tradycyjne modlitwy śpiewane. Przepiękne, niemniej jednak nie można zdecydować o godzinie emisji programu.
- Jedzenie: Polska: Wars. Indie: gorąca herbata za 5 rupi na każdej stacji. I masa lokalnych specjałów.
Z ciekawostek: Hindusi chrapią niesamowicie. Nie miałam pojęcia, że tak można. A jak już zasną, to nic ich nie obudzi. Wyciągałam kurtkę spod pewnego pana, bo spadła na ziemię, na której się akurat położył, zajęło mi to z 5 min wytężonego wysiłku, a on nawet nie drgnął.
Kupowanie biletów
Podejście pierwsze: pojechałam z kolegą na stację po raz pierwszy, podeszliśmy do kasy (Hindusi pchają się koszmarnie, więc chwilę to zajęło), i zostaliśmy poinformowani, że tu nie kupimy biletów i mamy iść gdzie indziej. Oczywiście nie zrozumieliśmy gdzie. Po mętnych wyjaśnieniach ochrony stacji i zrobieniu czterech kółek dookoła znaleźliśmy biuro obsługi turystów. I teraz uwaga: dostaliśmy kompletnie wypełniony formularz rezerwacji biletu, znaleziono nam połączenia, podano ceny i miejsca odjazdów oraz wszystkie niezbędne informacje. Byłam pod dużym wrażeniem organizacji tego miejsca.
Dzięki objaśnieniom pana z informacji trafiliśmy do miejsca kasy dla cudzoziemców, i tu już poszło bez problemu.
Podejście drugie: pojechałam sama, wypełniłam formularz, wszystko pięknie, koleżanka sprawdziła dzień wcześniej w internecie, że było jeszcze 50 biletów na ten pociąg, więc nie powinno być problemu. Ha ha.
Podeszłam do kasy. Dowiedziałam się, że biletów na pociąg „tam” nie ma, są za to powrotne. Na dojazd jest jakaś rezerwowa lista, na której bylibyśmy około 20. miejsca. Nie miałam pojęcia jak to działa, i nie zamierzałam się dowiadywać. Zaczęłam tłumaczyć, że wiem, że bilety są, i żeby sprawdził jeszcze raz na przedpotopowym komputerku przed sobą. W końcu bilety się znalazły. Kupiłam. Sprawdziłam. Okazało się, że są na dzień później niż chciałam. Zgłosiłam reklamację. Dowiedziałam się, że przecież się zgodziłam na dzień później (biorąc pod uwagę poziom angielskiego pana z kasy jest szansa, że faktycznie się zgodziłam na coś, czego nie zrozumiałam). Anulowałam bilet. Za opłatą rzecz jasna. I zaczęłam od nowa. Okazało się, że teraz bilet „tam” jest, za to ponoć nie powrotnego…
Po kolejnych 15 minutach wyszłam z dobrymi biletami.
Byłam kłębkiem nerwów do momentu, w którym nie wsiadłam do pociągu dzień później, bo ciągle mi się zdawało, że mam złe bilety… Bardzo indyjski był to proceder kupna.