Tydzień w Wietnamie to dla mnie jeszcze o wiele za mało, aby mieć jakąkolwiek konstruktywną opinię o kraju i jego mieszkańcach, ale za to ten czas skłonił mnie on do przemyśleń o kulturze i jej przemianach.
W wielu miejscach, mimo sporej ilości turystów, ludzie żyją gdzieś obok całego przemysłu wakacyjnego, obserwują świat ze swoich hamaków i raczej bez szczególnego zainteresowania patrzą na tych dziwnych ludzi, którzy zamiast zająć się pracą wyjeżdżają na wakacje na drugi koniec świata. Ich świat w wielu miejscach nie zmienił się od dziesięcioleci, ale w innych, zupełnie nieodległych miejscach zmiany widać na naszych oczach.
Dużo mówi się o tym, że dawne, tradycyjne kultury i zwyczaje w odchodzą w niepamięć – powtarza się to często w kontekście Chin, Japonii czy krajów Azji Południowo-Wschodniej, gdzie kultura zachodnia wkroczyła relatywnie niedawno.
Ja nie do końca zgadzam się z tymi opiniami – kultura nie odchodzi w niepamięć ani nie zmienia się aż tak bardzo, jak nam się wydaje. Zmieniają się jej zewnętrzne przejawy, zmienia się styl życia mieszkańców, ale rdzeń, o który oparte jest to, co my nazywamy kulturą, pozostaje. On się zmienia i ewoluuje, ale to jest procesem naturalnym – tak było zawsze i tak będzie. Co więcej – tak powinno być. Na tym polega nasz rozwój.
Taką mamy naturę – jeśli poznamy nowe, rzadko chcemy wracać do starego, nawet, jeśli pod wieloma względami to dawne byłoby lepsze.
Zmiana naszego świata mnie nie przeraża – to, co odróżnia jeden naród od drugiego pozostaje, ewentualnie ewoluuje. Chińczyk pozostaje Chińczykiem, nawet jeśli z zewnątrz jego styl życia wygląda tak samo, jak styl życia Amerykanina. Ważne jest tylko, by nie zatracił świadomości, skąd pochodzi, ale ta świadomość jest wbrew pozorom bardzo głęboko zakorzeniona, i nawet jeśli na jakiś czas zostanie zapomniana, to wkrótce znowu wypłynie na powierzchnię.
Patrzenie, jak zmienia się kultura, jest fascynujące. Oczywiście, jak inni obserwatorzy z zewnątrz też egoistycznie wolałabym widzieć „żywy skansen” w miejscu, do którego przyjechałam, ale w większości przypadków to po prostu nie leży w interesie jego mieszkańców. Patrząc na kraje bardziej i mniej rozwinięte utwierdzam się w przekonaniu, że zmiany dla statystycznej jednostki są po prostu dobre, a utrata pewnych aspektów kultury jest ceną za możliwość edukacji, dostęp do bieżącej wody i dach, który nie przecieka podczas pory deszczowej. Warto pamiętać, że to co turysta czy podróżnik postrzega jako sielankę w czasie kilku dni pobytu dla stałych mieszkańców ma też drugą stronę i niejednokrotnie jest ciężką walką z rzeczywistością.
Z mojej perspektywy polepszenie się warunków życia osób z domku na zdjęciu poniżej jest dla nich priorytetem, a ich głównym celem jest wykształcenie dzieci tak, aby było im lepiej, nawet kosztem zarzucenia części odwiecznych obyczajów.
Bardziej przeraża mnie, jak zamykamy sobie drogę odwrotu do natury, po prostu tę naturę niszcząc, a rozwój niemal nigdy nie jest zrównoważony, a cena, jaką wszyscy zapłacimy w środowisku, może okazać się w pewnym momencie zbyt wysoka.
Dobrym i prostym przykładem są farmy rybne u ujścia Mekongu – istniały tam od setek lat – ryby rosną w wielkich klatkach pod podłogą domów na palach na rzece. Domy nie mają oczywiście kanalizacji, więc łatwo się domyśleć, czym między innymi żywią się ryby. I to nie jest problemem – to jest naturalne. Problemem są ścieki z przemysłowej produkcji pięciu krajów, przez które rzeka przepływa, spaliny z tysięcy łodzi, które jeszcze nie tak dawno były napędzane siłą wiatru i mięśni, i chemikalia domowe, które dwadzieścia lat temu nie istniały. I tę rybę, żyjącą w takiej wodzie, my też w Europie jemy na obiad.
Rzeka w pewnym momencie naturalnie się odrodzi i wróci do dawnego stanu, ale może to być długo po tym, jak jej obecni mieszkańcy znikną po uniezdtanieniu jej i wyeksploatowaniu do końca. Na to niestety nie znaleźliśmy jeszcze recepty i to jest ta część przeobrażania się naszego świata, która martwi mnie dużo bardziej, niż kulturowa przemiana wielu społeczeństw.