Wietnam urzeka przyrodą i ludźmi, ale na pewno nie miastami, które są koszmarne, chaotyczne i pozbawione jakiejkolwiek historii.
Uciekając z dala od miast pojechałam na dwa dni na wyspy Cham w centralnym Wietnamie – zamieszkałam w malutkiej wiosce, gdzie cokolwiek po angielsku mówiły dwie osoby – mnich z lokalnego klasztoru, który był najprawdopodobniej najbardziej wykształconą osobę w społeczności, i mój gospodarz, a raczej syn moich gospodarzy, który znał podstawowe angielskie zwroty.
Wyspy Cham, położone na Morzu Południowochińskim, dwie godziny łodzią od lądu, są miejscem bajecznym – dżungla, przepiękne plaże, bogactwo ryb i owoców morza i słońce. Na wyspach są dwie wioski – jedna z główną przystanią, gdzie czasami zajeżdżają turyści na jednodniowe wycieczki i nurkowanie oraz druga, oddalona od przystani o około godzinę drogi małą łódką lub 30 minut skuterem drogą, którą tylko osoba urodzona tutaj może przejechać nie zabijając się 🙂
Pojechałam właśnie do drugiej wioski dzięki Szwajcarce, która trafiła tu kilka lat temu na wolontariat, i od dwóch lat w ramach pomocy lokalnej społeczności organizuje pobyty dla cudzoziemców. Jest pora deszczowa i ze względu na pogodę na wyspy nie da się dostać codziennie, więc byłam tam jedyna, zresztą w sezonie też nie ma tam wielu turystów.
Wspólnota liczy nieco ponad 400 osób, więc każdy zna każdego i pewnie niemal każdy jest ze sobą spokrewniony. O tym, że więzy pokrewieństwa są niestety zbyt silne, świadczy spora jak na tak małą miejscowość liczba osób niepełnosprawnych.
Życie jest proste: wstajesz nad ranem, wypływasz w morze, wracasz i z razem z rodziną naprawiasz sieci i jesz kolację. Jest gorąco, więc nie przejmujesz się pogodą. Na kilka godzin popołudniami jest włączany prąd, więc możesz obejrzeć program w telewizji. Kilka rodzin prowadzi małe restauracje, gdzie rano ludzie zbierają się na wspólne śniadania.
Po plaży biegają kraby, które potem je się na obiad, po wiosce chodzą kury i kaczki a wieczorami krowy wychodzą z lasu i śpią na plaży.
Ludzie cały czas się uśmiechają – nikt nie narzeka, wszyscy pracują wspólnie i wydają się być po prostu zadowoleni z życia takiego, jakim ono jest. Mnie też życie w takich miejscach wydaje się proste, ale dobre: po prostu robisz to, co musi być zrobione, nie zastanawiasz się, nie analizujesz. Życie jest po prostu życiem a nie bardzo skomplikowaną grą.
Sielanka trwa jednak do czasu. Ludzie są dokładnie tacy sami wszędzie, niezależnie od tego, gdzie mieszkają.
Mój pobyt na wyspie miał mnie kosztować około $40 za dwie noce ze spaniem, jedzeniem, snorkellingiem, wycieczką na ryby itp. Wiedziałam tyle, że ktoś odbierze mnie z przystani i weźmie do wioski, ale nie wiedziałam, kto to będzie.
Przyjechał po mnie mój gospodarz, Khan, zabrał mnie, pokazał pokój składający się z łóżka z wielką moskitierą i krzesła, co było dokładnie tym, czego potrzebowałam, wyjaśnił mi wszystko i wysłał na spacer po wiosce, nieszczególnie daleki, bo z dwóch stron jest morze, a z dwóch dżungla, więc możliwości są ograniczone.
Podczas spaceru szybko okazało się, że trafiłam nie do tych gospodarzy, do których powinnam, ale że ktoś mnie „podkradł”. Rodzina, do której powinnam była trafić znalazła mnie i wzięła mnie na herbatę, pokazała kartkę z moim imieniem i zaczęła tłumaczyć łamaną angielszczyzną, że powinnam była mieszkać u nich. Po chwili podjechał Khan i nastąpiła lekka scysja po wietnamsku. Nie bardzo wiedząc co robić skończyłam oglądanie pokazanych mi zdjęć i zebrałam się, bo miałam jeść kraby na obiad i iść pływać (w ubraniu, żeby nie powodować kłopotliwych sytuacji dla obu stron).
W czasie, kiedy ja snorkllowałam mój gospodarz zrywał skorupiaki ze skał, które wieczorem ugrillowaliśmy i zjedliśmy pod rozgwieżdżonym niebem. Bajka.
Potem bajka się skończyła, bo przyszła rodzina, u której miałam spać. Bardzo mnie cieszyło, że nie znam wietnamskiego – awantura zrobiła się naprawdę karczemna, w międzyczasie doszło do damsko-męskich rękoczynów, psy w całej wiosce zaczęły szczekać a dzieci płakać, zleciały się rodziny jednej i drugiej strony, czyli ok 80% mieszkańców, i cała awantura trwała naprawdę długo. Może to egoistyczne, ale w pewien sposób cieszę się, że zobaczyłam też drugą stronę sielanki.
Tak jak pisałam – stawką było $40, co dla tych ludzi, żyjących z rybołówstwa, jest naprawdę sporą kwotą. Pieniądze sieją zamęt wszędzie, i jednak ludzie w najodleglejszych zakątkach, jak tylko odkryją, że można, to chcą mieć coraz więcej i więcej. To siedzi bardzo głęboko w nas i chyba dobrze, bo też prowadzi nas do rozwoju.
Nie wiem, czym ta sytuacja skończyła się na dłuższą metę, bo następnego dnia okazało się, że pogoda się psuje, pewnie nie tylko dosłownie, ale i w przenośni, i musiałam wyjechać, aby nie utknąć na tydzień. Jakkolwiek fascynujące by nie było naprawianie sieci rybackich, to z moim zachodnim umysłem, potrzebującym ciągle nowych danych do przetwarzania, tyle bym tam nie wytrzymała. 🙂