17.05.12
Prawie 12 godzin w indyjskim autobusie klasy „ordinary” (twarde siedzenia z oparciami pod kątem 90stopni, 3 osoby w rzędzie), bardzo kręta górska droga (albo raczej ubity trakt) wzdłuż rzeki. Na skarpie po drugiej stronie małe domki zawieszone nad urwiskiem i bajkowa świątynia, do której można się dostać jedynie przeprawiając się łódką przez rzekę. No i białe szczyty gór na horyzoncie. Po drodze skały z rysunkami sierpa i młota – w biednych rejonach północno-wschodnich Indii szerzy się partyzantka maoistyczna, która obecnie jest uważana za największe zagrożenie dla bezpieczeństwa wewnętrznego kraju – jednak nie muzułmanie, a komuniści sieją tu największy zamęt. Poza tym, legalnie działająca partia, której symbolem jest radziecki sierp i młot też ma sporo sympatyków, oceniając po ilości plakatów w niektórych miastach.

12-godzinna podróż, po której czułam się jakbym przekroczyła granice co najmniej trzech krajów, zaprowadziła mnie do miasta oddalonego o jakieś 240 km od Dharamsali. Nawet dla maniaka publicznych środków transportu jakim jestem to było ciut za dużo. No, ale dojechałam :). Drogi bardziej na północ są zamknięte aż do czerwca ze względu na śnieg, a torów kolejowych nie ma.

Autobus zawiózł mnie do miejscowości Manali, takiego indyjskiego Zakopanego. Miasteczko jest pełne turystów, zarówno Hindusów jak i cudzoziemców. Główna ulica dość mocno przypomina Krupówki, tylko zamiast zdjęcia z misiem można zrobić sobie fotkę z jakiem i angorskim królikiem, ewentualnie białą owieczką. Zamiast oscypków specjalnością tu jest ser z jaka :).
Jedzenie na północy, w miejscach, gdzie przyjeżdża sporo turystów z Zachodu jest fantastyczne – w Manali nawet mieli sznycle :p, ale ogólnie jest dostępna kuchnia prawie z każdego zakątka świata (szczególnie dużo izraelskiego jedzenia – bardzo dużo Izraelczyków przyjeżdża do Indii, ponoć głównie zrelaksować się po dwuletniej służbie wojskowej), a jedzenie jest świeże, pyszne i napakowane warzywami.

Manali jest kolejnym miejscem, gdzie nie do końca czuję się jak w Indiach – mnichów buddyjskich co prawda mniej, chociaż kilka klasztorów tybetańskich się znajdzie, ale ludność tu wygląda i ubiera się trochę inaczej (większość mężczyzn nosi śmieszne okrągłe czapki), i architektura zupełnie inna – po raz pierwszy widziałam w Indiach drewniane budynki. Też trochę podobne do naszych góralskich chat, z tym że tu ze względu na częste trzęsienia ziemi większość budynków jest budowana warstwowo z drewna i kamienia, co ponoć zwiększa odporność na wstrząsy.

W Manali spędziłam parę dni chodząc po górach i ćwiczą grę w Backgammona wieczorami, w absolutnie cudownej knajpce z pysznym jedzeniem, świetną muzyką i bardzo dobrą obsługą.

A później wsiadłam w kolejny autobus – tym razem jedynie 9 godzin (niecałe 200km) – klasy „Semi-deluxe” rozkładane siedzenia, ale jak ktoś z przodu się rozłoży to osoba z tyłu nie ma co zrobić z nogami (nie żeby Hindusi się przejmowali) i pojechałam do kolejnej miejscowości u podnóża Himalajów – Shimli. Tu dla odmiany byli prawie sami Hinduscy turyści i brak tanich miejsc noclegowych – w końcu zatrzymałam się w YMCA – w najdziwniejszych snach by mi nie przyszło do głowy, że będę spała w YMCA w Indiach, ale cóż – przynajmniej było czysto. Shimla nie wyróżniała się niczym szczególnym poza brakiem krów oraz główną ulicą zamkniętą dla ruchu (zbyt cicho jak na Indie), no i parunastometrowym posągiem Hanumana – boga-małpy, który patrzył na miasto z wysokości sporego wzgórza, po drodze do którego biegały stada jego pobratymców. Małpy „polują” na wszystko, co mogą „ukraść” pielgrzymom, i nie oddają, dopóki nie dostaną jedzenia w zamian. U podnóża góry można wynająć sobie kij do odganiania małp :).

Indie, ulica w Manali

Po dwóch dniach i jednej nocy w Shimli – kolejne 200km i 12 godzin w autobusie – tym razem klasy deluxe: miejsce jest nawet po rozłożeniu siedzenia osoby z przodu, ale za to jest też bardzo głośne DVD z bollywoodzkimi hitami wątpliwej klasy – pojechałam do Rishikeshu – „ światowej stolicy jogi”, położonego w miejscu, gdzie jeszcze czysta Ganga wypływa z Himalajów.

Niniejszy post jest kolejnym z ponad dwudziestu artykułów, pisanych od grudnia 2011 do lipca 2012, w okresie kiedy mieszkałam w Indiach. Wierzę, że najlepiej poznaje się dany kraj i jego kulturę przez życie i pracę wśród jego mieszkańców, dlatego zdecydowałam się na kilkumiesięczną pracę w małej indyjskiej firmie i mieszkanie u indyjskiej rodziny. Blog, który wtedy prowadziłam pokazuje małą część moich doświadczeń, spisywanych, często bardzo nieskładnie, na bieżąco w Jaipurze. Z perspektywy czasu i dłuższych indyjskich doświadczeń spora część tego, co pisałam wcześniej, mnie śmieszy, ale postanowiłam zostawić zapiski w niezmienionej formie, bo jednak są bardzo autentycznym zapisem moich doświadczeń, przeżyć i wrażeń. Więcej postów o opisujących mój pobyt w Indiach

Martyna Jankowska

Author Martyna Jankowska

More posts by Martyna Jankowska