17.12.11

Dojazd do Indii – pierwszy kontakt z chaosem

Tak naprawdę, to fakt, że jadę do Indii, dotarł do mnie na lotnisku w Paryżu. Lot z Warszawy był opóźniony, miałam pół godziny czasu do odlotu do Delhi, więc w pędzie przeleciałam przez pół lotniska i dobiegłam do bramki jakieś pięć minut przed planowanym odlotem.
I co?
Zobaczyłam niesamowity tłum ludzi czekających w kilkakrotnie zakręcającej kolejce do wejścia na pokład. Ponieważ miejsca na bagaż podręczny było na pokładzie za mało, części ludzi go zabrano i umieszczono w bliżej niezidentyfikowanym miejscu. Siedzenia w samolocie też były przydzielane dopiero w momencie wchodzenia na pokład, jak poinformowano mnie w Warszawie 4 godziny wcześniej – miejsca jeszcze nie są określone i kartę pokładową otrzymam w Paryżu…Samolot wielkością najwyraźniej starał dopasować się do wielkości i zaludnienia Indii, bo był olbrzymi, dwupiętrowy i absolutnie przepełniony. A regulacja mojego siedzenia była zepsuta, więc spędziłam osiem godzin w bardzo bezpiecznej „upright position”. Namiastka Indii jeszcze przed przylotem… Opóźnionym o ponad godzinę…

[dropcap]P[/dropcap]rawdziwa zabawa zaczęła się jednak dopiero w Delhi – lądowanie w nocy było dość zaskakujące, bo patrząc z góry na 12-milionowe miasto nocą miałam wrażenie, oceniając po ilości świateł, że zniżamy się do jakiejś wioski.
Podłogi na lotnisku wyłożone brązowymi dywanami, plakaty upamiętniające śmierć aktora bollywoodzkiego i obsługa w tradycyjnych strojach…

Pierwsze godziny w kraju drogowego szaleństwa

30 minut zajęło nam znalezienie bankomatu – każda z pytanych osób pokazywała inny kierunek, a kiedy w końcu bankomat został znaleziony, okazało się, że nie działa.

Z lotniska do dworca autobusowego (tzn. myślałam że to będzie dworzec) jechaliśmy „prepaid taxi”, samochód, „słynny indyjski Ambassador” wyglądał na jakieś 30 lat i pachniał kadzidełkami, a otworzenie drzwi, dla mnie zupełnie nie możliwe, okazało się trudne nawet dla kierowcy.
W odpowiedzi na moje bardzo naiwne pytanie o pasy dowiedziałam się, ze „pasy nie są potrzebne, bo w Indiach nie jeździ się szybko”. No to akurat jest zdecydowanie prawda.

Trzęsionka w samochodzie trwała jakieś pół godziny, po drodze nastąpił przystanek na stacji benzynowej (wyglądającej na, lekko mówiąc, opuszczoną) gdzie udało mi się wybrać rupie ze zdezelowanego automatu. Po czasie odkryłam, że transakcję zaksięgowano mi trzykrotnie, na szczęście mój bank zorientował się szybciej niż ja :).

Potem było już tylko lepiej – „dworzec autobusowy” – brudne klepisko, gdzie nie było nic, opórcz grupki mężczyzn, dwóch niesamowicie zdezelowanych autokarów i kierowców wykrzykujących nazwę miasta, do którego jadą. No i koksownika. Hindus wyjaśnił mi, że miałam jechać „bardzo luksusowym autobusem”, ale wszystkie odjechały przed 23…
Mój instynkt samozachowawczy przestał działać w tym kraju (i słusznie!), bo dałam się wsadzić do malutkiego zdezelowanego busiku, o którego wieku i przebiegu nie chcę nawet myśleć, z kierowcą palącym dziwny specyfik, którego zapach bardziej przypominał marihuanę z dziwną domieszką, niż tytoń. Mój Hindus ze mną nie jechał, więc zostałam sama.
240 km, 6 godzin. Indyjska droga krajowa: jakości się nie czepiam, niewiele ustępuje naszym. Chociaż… była płatna, więc może to była autostrada… Jeśli tak, to znacznie ustępuje naszym… Pasy chyba trzy w każdą stronę, ale to teoria, bo w praktyce – z pięć, plus samochody jadące pod prąd. Uczestnicy ruchu: ciężarówki z napisami „horn me” z tyłu (odzew zdecydowanie jest), autobusy, riksze, motory, samochody i rowery. Przepisy nie istnieją, ale żadnego wypadku nie widziałam, więc ten chaos musi być jakoś zorganizowany.
W trakcie drogi w busiku zostałam tylko ja i jeden chłopak, więc kierowca najwyraźniej uznał, że nie opłaca mu się wieźć nas dalej, kazał chłopakowi się mną zaopiekować i przerzucił nas do innego autobusu… Ten dla odmiany był wielki i wyglądał jak polski PKS na prowincji 30 lat temu – zagadką kosmosu pozostaje, jakim cudem jechał… W każdym razie było folklorystycznie a ja stanowiłam główną atrakcję…

Około ósmej dojechałam do Jaipuru, gdzie zapoznałam się z kolejnym środkiem lokomocji – rykszą – zdjęcie poglądowe wkrótce. Kolorowy trójkołowiec z silniczkiem, bez szyb, niesamowicie trzęsący się i osiągający zawrotną prędkość 30 km na godzinę.

O tym, co zobaczyłam po drodze, napiszę później. Jeszcze chyba nie potrafię ubrać tego w słowa.
A w następnym poście będzie o miejscu, w którym mieszkam 🙂

Czytając to po roku i po przejechaniu dużej części subkontynentu indyjskiego stwierdzam, mimo późniejszych przeżyć w autobusach, które się psuły na krętych górskich drogach pociągach, które się paliły i z szalonymi kierowcami ryksz na jaipurskich ulicach, że ten pierwszy nocny autobus, którym jechałam, był jednym z najbardziej ekstremalnych doświadczeń, szczególnie że zmarzłam niesamowicie, a wcześniej w głowie mi się nie mieściło, że może być tak zimno w Indiach! Opłaciło się czytać „lektury przygotowawcze” o Indiach, dzięki którym nie miałam złudzeń co do tego, co mnie czeka. 😉

Niniejszy post jest pierwszym z ponad dwudziestu artykułów, pisanych od grudnia 2011 do lipca 2012, w okresie kiedy mieszkałam w Indiach. Wierzę, że najlepiej poznaje się dany kraj i jego kulturę przez życie i pracę wśród jego mieszkańców, dlatego zdecydowałam się na kilkumiesięczną pracę w małej indyjskiej firmie i mieszkanie u indyjskiej rodziny. Blog, który wtedy prowadziłam pokazuje małą część moich doświadczeń, spisywanych, często bardzo nieskładnie, na bieżąco w Jaipurze. Z perspektywy czasu i dłuższych indyjskich doświadczeń spora część tego, co pisałam wcześniej, mnie śmieszy, ale postanowiłam zostawić zapiski w niezmienionej formie, bo jednak są bardzo autentycznym zapisem moich doświadczeń, przeżyć i wrażeń. Więcej postów o opisujących mój pobyt w Indiach

Martyna Jankowska

Author Martyna Jankowska

More posts by Martyna Jankowska
  • tut

    Cudowne 🙂
    Cudowna jesteś 🙂
    Jeszcze tylko zdjątka by sie przydały 😀
    Pozdrawiam
    tut

  • Właśnie spełniasz jedno z moich marzeń :))))))))))))))
    Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy!

    Pzdr,
    M.